Pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz usłyszałam Black Sabbath. Miałam może z 10 lat i z nudów wygrzebałam u chrzestnego ich kasetę. I przepadłam. Nie rozumiałam jeszcze większości wyrażeń, więc czytałam angielskie słowa z kartki dołączonej do kasety. Po chwili Lady Evil znałam już na pamięć. Mijały lata, zmieniało się moje podejście do życia, ale z miłości do Black Sabbath nie wyrosłam. Na liście moich marzeń było udać się na ich koncert, by na żywo usłyszeć prawdziwą muzykę.
W 2015 roku, kiedy zapowiedzieli swoją ostatnią trasę the END, wiedziałam: teraz albo nigdy. Pawła nie musiałam długo namawiać, wiedział przecież, jakie to wydarzenie jest dla mnie ważne, więc jak tylko wybiła godzina 0, zakupiłam 2 bilety przez internet.
Ubrani w czarne koszulki z nazwą zespołu, spotkaliśmy takich jak my już w hostelu w Krakowie, potem w przepełnionym krakowskim tramwaju, a gdy dotarliśmy na miejsce, uśmiechy wciąż nie schodziły nam z twarzy. Starsi panowie z koszulkami krzyczącymi, że rock nie umarł, że na niego nigdy nie jest się za starym. A w ramię w ramię z Panami, ich żony, synowie i córki. Łzy wzruszenia, uczucie dumy i szczęścia, że mogę w tym uczestniczyć, towarzyszyły mi jeszcze długo po samym koncercie. Tak smakuje spełnianie marzeń.
Przed Black Sabbath, czadu dali Rival Sons. Jay Bauchanan zelektryzował całą widownię, nie tylko swoim mocnym wykonaniem, ale także wyznaniem, że są tylko supportem i Black Sabbath jest tylko jedno.
Em
0 Komentarzy