Any Portuguese town looks like bride’s finery – something old, something new, something borrowed, and something blue. – Mary McCarthy, Letter, 1962
Choć na chwilę postawić nogę na balkonie Europy, to całkiem inne przeżycie niż się tego spodziewałam. Lizbona to taka druga Barcelona, myślałam przed podrożą, tylko na końcu Europy. Posługują się przecież językiem prawie hiszpańskim, mają takie same ciepłe lata i tu podobieństwa wydają się kończyć. Dla tego, kto pragnie odwiedzić Portugalię mam jedną dobrą radę.
Nie traktuj Portugalii jak drugiej Hiszpanii. Znajdź dla niej w sercu osobne miejsce.
Moje zetknięcie z Lizboną nie było miłością od pierwszego wejrzenia. Po ponad 4 godzinnym locie, szukając hostelu wśród stromych i wąskich uliczek, zastanawiałam się jak Portugalczycy mogą stawiać domy na wzgórzach i nie martwić się, że to się wszystko osunie. Jak nie gubią się wśród tak samo wyglądających uliczek, czy im również ślizgają się buty po tych białych płytkach, próbujących udawać chodniki. I wreszcie, ulice wieczorem były prawie puste, gdzie ta stolica Europy, czy my dobrze trafiliśmy?
Jak to bywa z prawdziwą miłością, przychodzi kiedy najmniej się tego spodziewasz i mnie dopadła już drugiego dnia, kiedy jej już nie szukałam. A trwało to lawinowo aż do dnia ostatniego. Cały wyjazd nie przestawałam się zachwycać.
Gdy dzień zapragniecie zacząć od kawy, polecamy szczególnie punkt widokowy Miradouro Portas do Sol, z widokiem na rzekę Tejo oraz lizbońskie czerwone dachówki.
Naszym drugim ulubionym punktem widokowym był Miradouro de Santa Luzia.
W Lizbonie nie czułam, żeby człowiek się spieszył. Nie robi to jednak z taką egzaltacją jak Barcelończyk, nie krzyczy mañana! Jest spokojny, uśmiechnięty i trochę nostalgiczny. Nie spieszyliśmy się i my. Pozwoliliśmy sobie na gubienie w uliczkach Alfamy oraz na chwile zadumy, wpatrzeni w rzekę Tejo.
W centrum Lizbony jedliśmy pyszne i tanie zupy (z owocami morza i kabaczkową) oraz rozkoszowaliśmy się zimnym piwkiem. Kelner powitał nas zgadując skąd jesteśmy, próbując najpierw Hola, a potem Dzień dobry. Ponieważ trafił już za drugim razem, pozwoliliśmy się poprowadzić do stolika. W centrum Lizbony znajduje się słynna winda Santa Justa, ale miejsce, które szczególnie polecamy to klasztor karmelitów (Convento do Carmo).
Z barów często rozbrzmiewa muzyka Fado. Tony jej dźwięków dziwnym trafem wwiercają się głęboko i poruszają zapomniane struny ludzkiej duszy. Dla przykładu, poniżej podaję te najbardziej zbliżone klimatem do tych zasłyszanych:
– Amália Rodrigues – Fado Português
– Dulce Pontes-Canção do Mar
Lizbona wydaje się być miejscem doskonałym dla pisarzy. Upalne popołudnia łagodzi lekki wiatr znad oceanu, a każdy park, ogród, czy zaułek, pozwala na niezwykłe oderwanie się od rzeczywistości.
Mieszkaliśmy niedaleko metra Cais do Sodré, gdzie zaopatrywaliśmy się w produkty spożywcze w jednym z najbardziej popularnych supermarketów Pingo Doce. (por. słodka kropla). Co jedliśmy? Ja przede wszystkim mogę polecić truskawki– świeżutkie i pachnące sprowadzane z Porto, które nie psuły się nawet po 3 dniach przechowywania w lodówce.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski skończył się już sezon na truskawki, dlatego w Portugalii jadłam je namiętnie i bez opamiętania. Drugim, bardzo tanim produktem było portugalskie wino, które wyszukiwaliśmy na promocjach za 1 euro. Spróbowaliśmy też powszechnie występującego piwa Sagres. Jako, że w hotelu mieliśmy dostęp do ogródka, kolacje jadaliśmy wśród drzew figowych w akompaniamencie portugalskich win i czasem spadających nam na głowę owoców figowych. Często też odwiedzaliśmy Lidla, w którym tak naprawdę było najtaniej i kupowaliśmy wędliny, sardynki, sałatki, bułki i napoje.
Z metra Cais do Sodré jest do dzielnicy Belém ponad 7 km, więc oczywiście dotarliśmy tam spacerkiem. Po drodze spoglądając na most i rzekę Tejo, w której aż roiło się od ryb i meduz. Nie dziwił więc fakt, że co kawałek można było spotkać wędkarza na swoim stanowisku.
Dzielnicę Belem związana jest z odkryciami geograficznymi, tam znajdują się takie zabytki jak Pomnik Odkrywców i wieża Belém. Tu ciągnie się kosmiczna kolejka do ciastkarni, w której można kupić pasteis de nata.
My zwiedziliśmy również klasztor Hieronimitów oraz rozkoszowaliśmy się leniwym popołudniem w lizbońskim tropikalnym ogrodzie botanicznym.
Lizbona to także azulejos, które zachwycały na każdym kroku. Najczęściej
niebieskie płytki, ale zdarzały się też inne kolory. Mnie podobały się również kreatywne graffiti. Na azulejos trafiliśmy nawet przy wejściu do Lidla.
W samej Lizbonie warte do odwiedzenia jest również Oceanarium, któremu poświęcimy osobny wpis.
Gdybym miała podsumować Lizbonę jednym słowem, byłoby to saudade.
Lizbończycy są niezwykle życzliwi i uśmiechnięci, ale wierzę, że każde miasto posiada swoją duszę naznaczoną historią i wydarzeniami. W Lizbonie czuć nostalgię za czymś utraconym, być może są to lata szalonych odkryć geograficznych a może istnieje jako echo dawnej tęsknoty, gdy wyprawy w dalekie morza rozdzielały kochanków i rodziny. Doprawdy trudno to zdefiniować, ale klimat tego miasta na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako ten z językiem w pisowni podobnym do hiszpańskiego, ale w wymowie zupełnie dzikim, z naleciałościami arabskimi; obcy kraj w Europie, trochę jakby ze snu…
Em
0 Komentarzy